Firefly Lane, czyli jak utarto mi nosa
Pewnie nawet nie wzięłabym do ręki tej książki. Z daleka widać, że to czytadło. I jeszcze ten tytuł, jakby się tłumaczce wysilić nie chciało. Ło matko. No, ale traf chciał, że trochę mnie w pracy nie było i koleżeństwo było tak stęsknione, że nie wytrzymało i mi tę książkę sprezentowało. W dodatku z autografami każdej zaangażowanej osoby. I z własnoręcznie wykonaną zakładką. Gustowną zakładką. Czy mogłam się oprzeć? Zerkałam na nią z ukosa, zerkałam groźnie, z obawą, że co to będzie. Co to będzie, gdy mi książka nie podejdzie? Co powiem tym ludziom kochanym? Kilkadziesiąt stron później zorientowałam się, że czas leci i jest mi jakoś podejrzanie przyjemnie. Sto stron dalej utraciłam resztki władz umysłowych. Emocje niosły mnie het, daleko, do jakichś Stanów, do śmiałej Tully i nieśmiałej Kate. I kij z tym, że to wszystko banalne, że schemat powieści jak na dłoni widać. Kij z tym, że większości piosenek, których one słuchały, ja nie słuchałam. Że nigdy z żadną przyjaciółką tak...