Słowem władanie

Jak zapowiadał autor, w trakcie lektury "Lubiewa bez cenzury" miałam się "porzygać z rozkoszy". Cóż. Nic takiego nie nastąpiło. Momentami było obrzydliwie (sikanie na kogoś niespecjalnie mnie kręci), częściej jednak bardzo zabawnie (sceny podrywania więźniów przez cioty, luj jako ideał faceta). A niekiedy rozpaczliwie smutno (umieranie na AIDS) lub strasznie (pobicie chłopaka przez skinów, pobicie innego w akcie zemsty). Dotrwałam do stu dwudziestej strony i odpadłam. Opuściła mnie nadzieja, że fabuła się jakoś rozwinie. Sceny powtarzały się tak często, że straciłam do nich cierpliwość. Dam jednak szansę Witkowskiemu, bo bestia to zdolna i śmiało językiem ojczystym władająca.

À propos tegoż władania, mocno widać to również w listach Szymborskiej i Filipowicza. Tę autoironię, niedomówienia, wcielanie się w wymyślonych bohaterów, a następnie zazdrość o nich. Dużo to grzeczniejsze, rzecz jasna, ale nie o to chodzi. Chodzi raczej o to, by rumaka słownego dosiąść i tak prowadzić, by widz za nim podążał, sztuczek naszych nie zauważając. A przy tym i radość z tego, i udrękę mieć czasem. 

Czy te dwa zdania to nie manifest jakiś? A, diabli nadali, idę stąd...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O rozwodach słów kilka

Pod skórą

Świat, jakim jest