O takiej jednej

Weź dziewczynę, która dostała się nie do tego liceum, co chciała. Wciśnij jej niemiecki, bo go nie lubi przecież. Zapytaj czy na wymianę pojedzie, bo miejsc więcej niż chętnych. To pojedzie, bo nie wierzyła, że ją weźmą.

Na miejscu się zdziwi, że tubylcy nie zabili jej śmiechem, bo nie wysławia się jak Goethe w spódnicy. Wróci z jakimś dziwnym błyskiem w oku. 

Gdy przyjdzie wybierać uczelnię, wybierze niemiecki na maturze. Z ciężkim sercem, bo woli francuski. Od pierwszego "Bonjour". Wierna kasetom podsyłanym co miesiąc w kopercie. I zadaniom domowym, które trzeba było odsyłać do poprawy. Ze znaczkiem zwrotnym.

Na studiach trafi na typową Heksę z niemca, co to żyć nie da, ale szprechanie z każdego wydusi. Oraz przemiłą panią od francuza, która potrafi docenić, gdy studentka jej błąd w w teście poprawi. I panią od angielskiego, która pierwszą lekcję zacznie od różnicy w wymowie między "beach" a "bitch". Cudowna kobieta.

Potem zrób tak, żeby robotę mogła dostać jedynie w assistance. Wrzeszcz na nią w różnych narzeczach, by język potoczny własnym się stał.
Daj jej też poznać pewnego Ktosia.

Na uspokojenie wyślij ją do szerd serwisu, do księgowości. A dla inspiracji do Monachium, żeby dowiedziała się, co to Bayrische Tastatur. Daj jej chwilę, by mogła urodzić dziecko Ktosia. A potem podkuś Francją, popchnij do czytania wypocin różnych literatów z tegoż kraju. I puść na miesiąc do Évry, by przekonała się, czy słynne bisous nadal obowiązują i jak to jest, gdy ktoś się na nią gapi tylko dlatego, że biała.

Następnie niech się przekona, że super zadowolony klient to jeszcze nie powód do awansu. I że najłatwiej dostać podwyżkę, wynosząc się do innej firmy. Niech się tam dowie, że logistyka to nie rocket science, niech się zaprzyjaźni z Holendrami i pożałuje w Bibliotece Centralnej, że nie włada niderlandzkim. Potem niech sobie to drugie dziecię urodzi, kota dokoptuje i hop, do Master Daty. I tam niech ją stagnacja po paru latach dopadnie.

Taka, że niech wszystko w cholerę rzuci. I niech do nowego pójdzie, do francuskiego teamu. Gdzie się miłość do języka z ostrym zapierdolem splata. Gdzie człowiek wie, po co żyje. Żyje, by służyć. I daj jej na nowo smak migracji odkryć. I książek kupowanych okazyjnie, tych kieszonkowych. 

Niech się teraz zastanawia, co ze sobą począć. Niech łączy wszystkie sznurki, starając się nie oszaleć. Niech kmini. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O rozwodach słów kilka

Pod skórą

Świat, jakim jest